Zasłoń ekran własnym ciałem, czyli o uzależnieniu dzieci od internetu.

 Zapowiadałam Wam, że szykują się małe zmiany na blogu, oto jedna z nich. Chcę trochę oderwać się od recenzji i czasami po prostu napiszę coś zupełnie innego, coś co zajmuje moje myśli, co przykuło moją uwagę lub jeszcze zupełnie co innego ;-). Dzisiaj chciałabym zacząć od uzależnienia dzieci od Internetu. Dlaczego taki temat? Z paru powodów.

Jak każdy z Was używam Internetu, do komunikowania się z innymi, pisania bloga lub po prostu tracenia czasu ;-). Mojej uwadze nie umykają rzeczy udostępniane przez innych. Jeśli coś mnie zaciekawi to staram się to albo skomentować, albo wysłać dalej w świat. Nie ukrywam, że są to najczęściej memy, ale zdarzą się również inne treści. Wszystkie te dziwne algorytmy, którymi posługuje się facebook i google, podsyłają nam różne rzeczy, które "mogą nas zainteresować". Nie wiem dlaczego (naprawdę!), ale mi ostatnio wyświetlają się same materiały dotyczące uzależnienia dzieci od nowych technologii. Nie dalej jak wczoraj oglądałam filmik, w którym młoda dziewczyna wpada w atak paniki, ponieważ kazano jej wyłączyć telefon w samolocie, potem już poszło. Wiadomo, że jak wyświetli się jeden filmik, kolejne same się wpychają. Nie oglądałam wszystkich, ale zdałam sobie sprawę, ze jest ich zadziwiająco dużo.

Ten temat bardzo mnie poruszył, zaczęłam się intensywnie zastanawiać nad tym, co się dzieje z dzisiejszą młodzieżą (powiedział wapniak, który też bardzo często korzysta z telefonu, czy komputera). Nie szukając długo, zdałam sobie sprawę, że nawet w najbliższym otoczeniu mam dzieci uzależnione od internetu. Znam chłopaka, który wpada w szał, kiedy rodzice zabraniają mu grać na komputerze, znam trzy letnie dziecko, które potrafi włączyć sobie youtuba na komputerze, ale nie potrafi złożyć zdania i komunikuje się pojedynczymi słowami, znam też rodziców dziewczynki, którzy... szukają jej przyjaciół, ponieważ ona nie chce nigdzie wychodzić, tylko siedzi przed ekranem komputera. Nawet moje własne dzieci, kiedy zaczęliśmy wprowadzać bajki do naszej codzienności, potrafiły zareagować złością i gniewem jak czas na oglądanie się skończył. Uzależnienie, zwłaszcza u małych dzieci nie dość, ze jest bardzo mocne to również bardzo szybko się rozwija a leczenie tego zajmuje bardzo długo i nie jest wcale łatwe.

Miałam jakieś tam ogólne pojęcie o tym, co dzieje się z mózgiem podczas korzystania z internetu na dowolnym sprzęcie (nie ważne, czy jest to telefon, tablet, komputer). Z ciekawości zaczęłam szukać informacji na ten temat, ponieważ za czasów mojej młodości szczytem marzeń była nokia 3310, a ona raczejnie miałą za wiele funkcji ;-). Oczywiście, Internet (cóż za ironia) pełen jest różnych statystyk, porad itp, ale mi chodziło o konkrety.

Okazało się, że dzieci poniżej trzeciego roku życia nie powinny mieć w ogóle kontaktu z ekranem, nie mówiąc już o różnych filmach, aplikacjach czy grach. Jak wynika z badań, dzieciom, które nadmiernie korzystają z Internetu, cofa się umiejętność mówienia. Można to porównać z udarem u osoby dorosłej. Wyobrażacie sobie to?!

Moje dzieci, no cóż... oglądają bajki. Janek nie ma jeszcze trzech lat, ale o ile ciężko mi wykluczyć ten element z naszego życia (bajki, nie Janka ;-)), tak zawsze staram się wymyślić coś, co odciągnie ich od ekranu (zresztą, sami wiecie ;-)) a dodatkowo ratuje nas czytanie. Tak naprawdę oglądanie bajek jest małym procentem tego, co robimy każdego dnia.

Nie mam prawa krytykować żadnego rodzica. Sama wiem ile razy mówiłam: jak będę miała dzieci to tak nie zrobię. Yhym, a potem jadłam w łazience wafelka żeby dzieci nie widziały ;-). Po prostu dziele się tym co robię, np. na instagramie i chcę pokazać, że jednak da się zrobić coś zamiast siedzenia przed ekranem. Okazuje się, że dzieci wolą się przytulać niż oglądać bajki. Bo tu wcale nie chodzi o zapewnienie jakiś super atrakcji, wyjazdów, zabawek, czy czego innego, chodzi o to, że jeśli nauczymy dzieci zamykania się przed ekranem to w pewnym momencie nie tylko stracimy z nimi kontakt, ale i sami odbierzemy sobie wiele emocji.

Tak mnie natchnęła lektura różnych artykułów. Zachęcam do zajrzenia na stronę i własnej refleksji, a być może i zmian. Na stronie możecie dowiedzieć nie tylko o problemach psychologicznych jakie spotykają w dzisiejszych czasach dzieci, młodzież i dorosłych, ale również kiedy należy reagować i do konkretnie robić.  Na koniec chciałabym Wam pokazać coś bardziej optymistycznego. Zdjęcia, które udowadniają, że niewiele nam trzeba do szczęścia ;-)










Montino. Rurki 3D. (Alexander)

 Kolejny deszczowy dzień za nami. O ile staram się dużo czasu przebywać na świeżym powietrzu, tak wczoraj po prostu się nie dało, jak to śpiewał Kazik - i zimno i pada i zimno i pada ;-). Jednak zostanie w domu nie jest dla mnie żadnym problemem i wcale nie oznacza to, że cały dzień spędzimy przed telewizorem. Co prawda ustanowiliśmy niedzielę dniem bajek, kiedy dzieciaki mogą oglądać bajki od świtu do zmierzchu, ale dziwnym trafem po jakimś czasie same rezygnują z tej rozrywki. Doooobra, to ja jestem tym dziwnym trafem i oferuje im inne możliwości spędzania czasu, ZAWSZE ciekawsze od bajek ;-). Nie znaczy to, że wymyślać nie wiadomo co. Naszym wczorajszym hitem było...




Montino

Byłam bardzo ciekawa, czy ten zestaw JUŻ się u mnie sprawdzi. Już, ponieważ na opakowaniu jest napisane, że jest on przeznaczony dla dzieci powyżej 5 roku życia i muszę szczerze przyznać, że sprawdził się, ale tylko połowicznie.

W zestawie mamy: 150 sztuk kolorowych rurek w 3 rozmiarach,
                                80 sztuk kolorowych złączek
                                książeczkę z inspiracjami

My mamy zestaw, który zawiera 230 elementów, ale są też inne. Wiadomo im więcej elementów tym więcej możliwości łączenia. Inne zestawy >>TUTAJ<<.




Zaczęliśmy zabawę...
Klara (lat 4) już sobie radziła z łączeniem tych elementów (co wcale nie jest takie łatwe, ponieważ trzeba w to włożyć trochę siły). Układała, zmieniała, opowiadała. Naprawdę super się bawiła. Przy niektórych rzeczach musiałam jej pomóc, ale nie zniechęcała się i zaangażowała się w tworzenie różnych budowli i form. Gorzej było z Jankiem. Był bardzo zainteresowany, ale zupełnie nie radził sobie z łączeniem elementów, co doprowadzało go do złości i po jakimś czasie zrezygnował. 






Natomiast ja bawiłam się świetnie. Myślę nawet, czy nie skorzystać z okazji, że dzieciaki są w przedszkolu i trochę się pobawić sama ;-). Skorzystałam z książeczki inspiracji i ułożyłam dwa wzory. Tylko na tyle wystarczyło mi czasu, ponieważ jak usiedliśmy ok. 10 tak zabawa trwała do 12. Trwałaby dłużej, ale Janek ma o tej godzinie drzemkę i musieliśmy przerwać, ale coś mi się wydaje, że bardzo szybko powrócimy do tych rurek, ponieważ to naprawdę fajna i kreatywna zabawa.





Na ostatnim zdjęciu Klara kontroluje, czy postępowałam zgodnie z instrukcją. Okazało się, że nie, ale nie pytajcie mnie dlaczego, sprawa nie została wyjaśniona ;-)

Za spędzenie kolejnej deszczowej niedzieli przy dobrej zabawie dziękuję Alexandrowi.







Bakly. Szukając śmierci. Tom I (Fabryka Słów)

 Muszę, muszę, bo ta książka nie da mi spokoju! A dodatkowo jest jeszcze coś, co nie może czekać do poniedziałku. No, ale po kolei.

Czy macie czasami tak, że książka, którą czytacie jest totalnie w waszym guście, dobrze się ją czyta, fabuła wciąga, ALE... czytacie ją bardzo wolno? A najgorsze jest to, że nawet nie wiadomo z czego to wynika? Przecież stron ubywa, historia się rozkręca, a czas płynie w jakimś dziwnym tempie.

Baklyego zaczęłam w tamtym tygodniu. W tamtym tygodniu, więc powinnam już dawno przejść przez żałobę po skończeniu dobrej książki. A ja dopiero ją skończyłam... i to jeszcze żebym czytała ją co jakiś czas, po parę stron, a ja naprawdę sumiennie do niej codziennie siadałam. Może to przez zmianę trybu dnia, lub przez nadejście jesieni, ale jakoś nie mogę się oswoić z tym, że zajęło mi to tak długo...



Opis

Bakly przybywa do jednego z największych miast - Grafzatzy. Zmęczony poprzednimi przygodami postanawia się trochę wycofać. Nie oznacza to jednak, że przechodzi na emeryturę. W mieście przebywa również jego córka. Bakly postanawia pomóc jej w wykonaniu trudnego zadania. Pomaga jak potrafi najlepiej... zabija.


Autor

Z twórczością Miroslava Żambocha miałam już styczność. W jego twórczości podoba mi się to, że kreuje bardzo mocne postacie. Bohaterowie jego książkę są ZAWSZE obeznani z każdego rodzaju bronią i nie boją się korzystać z dość niekonwencjonalnych rozwiązań. Przykład? Obserwacja budynku z mieszkania, które znajduje się na przeciwko, tyle że należy do ochroniarza pracującego w tym budynku, który... nie wyraził zgody na zrobienie z jego czterech kątów punktu obserwacyjnego. Ale Baklyemu to nie przeszkadza. Po prostu zrobił to, co zamierzał, a że ktoś miał coś przeciwko, cóż najwyżej zostanie związany lub zabity. Po co martwić się o drobiazgi. Rozumiecie o co mi chodzi. Niby jest plan B, ale po co skoro można szybko, łatwo i konkretnie.

Miroslav Żamboch  lubuje się w takich fabułach. Pamiętam jego Mrocznego Zbawiciela, który również nie widział żadnych przeszkód w dążeniu do celu, to że przeszkody widziały jego, to już zupełnie inna historia.

Opinia

Wstyd się przyznać, ale to moje pierwsze spotkanie z Baklym. W sieci mignęły mi książki o nim, ale nie miałam okazji do nich sięgnąć. Teraz bardzo żałuję, ale na szczęście mogę do nich wrócić, ponieważ Bakly. Szukając Śmierci to owszem kontynuacja serii, są w niej również odniesienia do poprzednich tomów, ale nie jest to jedna, ciągła historia.

Najbardziej oczywiście podobał mi się ciągły ruch. Tutaj bohaterowie nie siedzą przy stole i nie myślą, co dalej zrobić. Tutaj wszystko dzieje się szybko, a jak trafiają na jakiś problem to autor umiejętnie (tzn. bez jakiś sztucznych popychaczy w stylu: " o jej, nie wiemy co zrobić -> w tym momencie pojawia się postać, która rozwiązuje cały problem"), popycha fabułę do przodu.

Warto zwrócić również uwagę na element magiczny. Nie jest on dominujący, a kluczowe postacie związane z tym aspektem nie mają wielkich umiejętności (wielkich to znaczy nie miotają kulami ognia na prawo i lewo). Podoba mi się to, że w świecie Baklyego ludzie uważają magię za coś tajemniczego i niezrozumiałego, a nie szarlatanerię. Czyli bardziej boją się spotkać maga niż zobaczyć magię.

Dochodzi tu jeszcze wątek RZECZY. Jest to istota magiczna, która dopiero staje się świadoma swojego istnienia i powoli ewoluuje. Jak dla mnie Żamboch świetnie oddał procesy jakie zachodzą podczas tej przemiany. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom, ponieważ skoczyło się...ekscytująco.

Mówiąc krótko - polecam.

Tytuł:   Bakly. Szukając śmierci

Autor: Miroslav Żamboch

Tłumaczenie: Konrat Bańkowski

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Premiera: 30 kwietnia 2019


A teraz druga sprawa. Jutro mija 2 lata odkąd zaczęłam prowadzić bloga. O tym ile się nauczyłam mogłabym napisać nie tylko jeden wpis, ale i całą książkę. Uważam jednak, że na świętowanie przyjdzie czas. Teraz chciałabym się skupić na konkretach. Zdążyliście mnie już trochę poznać. Chciałabym zapytać, co Wam się podoba, a co chcielibyście zmienić. Nie martwcie się, że krytyką możecie sprawić mi przykrość, biorę wszystko na klatę ;-). 

Enra z piekła rodem (Waneko)

 Czwartek! Czwartunio! A nie to z piątku ludzie się tak cieszą ;-). No ale jak tu się nie cieszyć, jak mam dla Was taką wspaniałą historię. Zacznijmy jednak od początku...

Na początku był Chaos. Potem zdarzyło się wiele dziwnych i niewyjaśnionych rzeczy i tak nagle i niespodziewanie pojawili się ludzie. Ludzie, którzy nie tylko odczuwali potrzebę wierzenia w jakaś moc sprawczą, ale i chcieli stworzyć sobie jakieś ramy postępowania żeby wiedzieć jak dobrze żyć. Powstało wiele kodeksów, przepisów i innych dekretów. Najważniejszy i najskuteczniejszy był jednak strach przed karą. Jaką karą? Oczywiście piekłem.


Zdradzę Wam pewną tajemnicę. Kiedyś byłam strasznie mroczna. Czarne włosy, glany, czarne ubrania. No cały asortyment. Myślę, że każdy wie o co mi chodzi. A co za tym idzie lubiłam tematykę związaną z piekłem, demonami, potworami, horrorami. Nie mówię, że każdy, kto ubiera się na czarno ma takie zainteresowania, ale jest w tym jakaś magiczna nić przyciągania. Dość często mocniejsza muzyka i demony idą ze sobą w parze ;-).

Należałam właśnie do tej grupy. Zaczytywałam się we wszelkiego rodzaju strasznych rzeczach. A jak odkryłam, że powstają na ten temat mangi to całkiem przepadłam. Jednak wiadomo jak to jest. Czytałam, oglądałam, rysowałam aż przyszły inne obowiązki, inne zainteresowania. Temat poszedł w odstawkę. Dlatego kiedy dostałam w ręce Enrę z piekła rodem to cieszyłam się jak mała dziewczynka.

Opis

Komachi Takamura jest licealistką, która kieruje się w życiu zasadą - pomagać słabym, walczyć ze złem, nie łamać prawa. W szkole nazywają ją "kodeksiarą" ponieważ stoi na straży przestrzegania zasad regulaminu szkolnego. Nie przeszkadza jej to jednak w byciu dobrą i koleżeńską uczennicą. Jakie zdziwienie następuje kiedy okazuje się, że jej nazwisko znajduje się na liście grzeszników, którzy mają trafić do piekła. 

Enra jest synem króla piekieł Enmy. Jego zadaniem jest  odnalezienie jak największej ilości grzeszników i wysłanie ich do piekła. To test, który ma na celu sprawdzenie, czy nadaje się na następcę króla piekieł. Jednak w tym zadaniu bierze udział również reszta rodzeństwa (jest ich pięcioro). Jak to się mówi - wszystkie chwyty dozwolone. Czy jednak w tym teście chodzi o wysłanie jak największej ilości ludzi do piekła, czy może o coś więcej. I co taka dobra dziewczyna jak Komachi robi na tej liście?  




Opinia

Kiedy zabierałam się za tę mangę byłam bardzo podekscytowana. W końcu kiedyś był to jeden z moich ulubionych motywów. Piekło... temat rzeka. Jest tyle możliwości realizowania tego wątku. Lubię kiedy piekło jest przedstawione jako kręgi. Było tak u Dantego i w mitologii Jakuckiej. I tym razem Chie Shimada również postawiła na taki obraz zaświatów, co bardzo mi się spodobało. Od razu do gustu przypadł mi również Enra. Arogancki, wywyższający się, pewny siebie, nie stosujący się do obowiązujących norm. Czyli w skrócie, diabeł wcielony ;-). Od razu czuć różnicę między nim a Komachi. Dzięki temu tworzą bardzo ciekawą i wyrazistą parę bohaterów. Jest to o tyle ciekawe, że zawsze gdzie się pojawiają, każdy wie, że przyszli razem, może jest to spowodowane tym, że zawsze się kłócą, a może po prostu czuć między nimi jakąś więź ;-). Ciężko uchwycić do końca to, co urzekło mnie w tej dwójce, ale już od pierwszych stron tej historii byłam totalnie zauroczona.
Nie do końca podoba mi się to, jak grzesznicy byli traktowani. Nie wdając się w szczegóły uważam, że historiom tych ludzi (grzeszników) poświęcono za mało miejsca i uwagi. Można by pociągnąć te wątki trochę mocniej, ponieważ w obecnej formie są one po prostu trochę za płytkie.
Niemniej Enrę z piekła rodem czyta się dobrze. Do ostatnich stron nie wiadomo jaką zbrodnię popełni Komachi i kto zostanie nowym Królem Piekieł. A po przeczytaniu nie ma się uczucia niespełnienia i straconego czasu. Historia Enry i Komachi pomimo otwartego wątku końcowego jest historią pełną i dobrze przemyślaną. Kontynuacja może się pojawić, ale wcale nie musi. Czytelnik ma poczucie, że poznał tę historią w całości i nie ma poczucia niedopowiedzenia.
Ja byłam zachwycona tą historią. Po przeczytaniu jej sięgnęłam do moich starych materiałów związanych z tematyką piekielną... I tym optymistycznym akcentem weszłam w kalendarzową jesień ;-).

Tytuł: Enra z piekła rodem
Autor: Chie Shimada
Wydawnictwo: Waneko
Premiera: 19/04.2019
Ilość tomów: 4

Za możliwość przypomnienia sobie, że istnieją różne piekła, dziękuję Wydawnictwu Waneko.




Siódme poty - gra sportowa (Alexander)

 Czas zacząć kolejny tydzień. Nie wiem jak Wy, ale mi się udano zgromadzić energię i czuję się gotowa do działania. W tamtym tygodniu świętowaliśmy czwarte urodziny Klary i to chyba właśnie to wydarzenie dało mi tyle siły. Powiem Wam szczerze, że nie wiem kiedy to minęło. Dla mnie Ona jest ciągle moją małą bobaśnicą. A tu nagle i niespodziewanie okazuje się, że jest już niesamowicie samodzielna, ma własne zdanie (najczęściej zupełnie różne od mojego) i określony gust. Ja nie wiem kiedy to wszystko się stało, kiedy się zmieniło. Czas pędzi jak oszalały i tylko czasami uświadamiamy sobie, że mija bezpowrotnie.

Uważam, że czas, który spędzamy razem jest bardzo ważny. Nawet oglądając bajki możemy cieszyć się swoim towarzystwem, ale jeszcze lepiej jakoś spożytkować go bardziej aktywnie, niż siedząc na kanapie. Najlepiej grając w rodzinną grę sportową.



W tamtym tygodniu z formą u mnie było krucho. Zaczęliśmy od pewnej znanej sieciówki z M w logo (akurat Klara miała urodziny w poniedziałek, więc trzeba było to jakoś uczcić), potem byłam tak ociężała, że przez dwa dni nic mi się nie chciało, potem było jedzenie czegokolwiek żeby tylko zaspokoić głód no i w sobotę była imprezka urodzinowa. Ciężko było się oprzeć tym wszystkim smakołykom. Dlatego gra Siódme poty doskonale się sprawdziła na rozruch.

Zasady

Wiadomo, w każdej grze chodzi o to żeby wygrać. Jednak tutaj rozgrywkę można poprowadzić trochę inaczej. Ogólnie chodzi o to żeby zdobyć komplet puzzli, ale żeby go zdobyć musimy wykonać maaasę ćwiczeń.





 Wygląda to tak: gracz rzuca kostką ->stawia pionek w odpowiednim miejscu ->odsłania kartę z odpowiednią ilością gwiazdek ->wykonuje zadania, które są na niej narysowane (w odpowiednim czasie, nadzorowanym przez innego gracza oraz odpowiedniej kolejności!) ->jeśli wykonał zadania, zdobywa puzzle z określoną czynnością. Do zebrania jest 8 puzzli + puchar. Proste prawda? Tylko że to nie jest takie łatwe jak się wydaje, ponieważ mamy tutaj czynnik losowy - rzucanie kostką, przez co możemy stanąć na polu, które już zdobyliśmy lub możemy po prostu nie wykonać zadania w określonym czasie.

Powiem Wam z własnego doświadczenia, że im dłużej się gra tym ciężej wykonać zadanie. Dużo zależy od tego ile powtórzeń musicie zrobić (ustalają to gracze przed rozgrywką). Dzieciaki w naszej rozgrywce miały ułatwioną formę, ale dorośli nie dawali sobie taryfy ulgowej. Dlatego jeśli chcecie zasiać do tej gry polecam ubrać się w wygodny strój do ćwiczeń, bo niektóre zadania w jeansach są po prostu nie wykonalne ;-)

Cała seria gier Sport&Fun od Alexandra bardzo przypadła mi do gustu. Jest to nie tylko rozrywka rodzinna, ale również pozwala ruszyć coś więcej niż szare komórki. Co w obecnej sytuacji jest bardzo stymulujące, ponieważ niby człowiek siedzi w domu, a jednak się rusza. Uważam również, że Siódme poty to gra, którą warto zabrać ze sobą, czy to na wakacje, czy na jakiś wyjazd rodzinny, bo wiadomo, pogoda może być kapryśna, a zabierając ze sobą tę grę, na pewno nie będziecie się nudzić.


Cóż jeszcze mogę Wam powiedzieć na temat tej gry? Czekam na rewanż ponieważ przegrałam z kretesem. Dzieciaki były zdecydowanie lepsze ode mnie i uświadomiły mi, że ostatnio za dużo siedziałam na tyłku. Mam parę dni na poprawienie formy, także trzymacie kciuki, może tym razem uda mi się mniej skompromitować ;-)

Za wyciśnięcie ze mnie siódmych potów dziękuję niezawodnemu Alexandrowi ;-).



Dziewczynki latają wysoko (Wydawnictwo Debit)

 Dzisiaj będzie bardzo wyjątkowo! Ponieważ dzisiaj zaplanowałam dla Was coś innego niż mangę. Niektórzy na pewno się z tego powodu ucieszą ;-). Rozumiem, że nie jest to klimat dla wszystkich, ale i tak się nie poddam! Nadal zamierzam prezentować Wam różne historie zamknięte w komiksach z dalekiego wchodu. Jednak dzisiaj chcę przedstawić książkę, którą pokochałam od razu. Klara musiała do niej trochę dorosnąć, ale jeśli chodzi o ilustracje to podobały się jej od początku, a Janek zapytacie? On ostatnio jest zachwycony każdą książką ;-)



Historia przedstawiona w Dziewczynki latają wysoko opowiada o bardzo ważnych sprawach. Jak można się domyślić, poznajemy marzenia trzech zupełnie różnych dziewczynek. Marzenia jak to marzenia, czasem są trudne do spełnienia, ale najważniejsze jest to aby dążyć do ich realizacji, pokonując przeszkody i się nie poddawać.


Podoba mi się to, że autorka przedstawiła nie tylko różne marzenia, ale też różne dziewczynki. Chude, grube, wysokie, niskie, ciche i głośne. Bardzo fajnie współgra to z ich marzeniami.

Ciekawym pomysłem było też stworzenie Pana CHCIEĆ-TO-MÓC oraz drużyny przszkadzaczy, której dowodzi PAN NIE-UDA-Ci-SIĘ




Staram się wychowywać dzieciaki tak aby nie bały się próbować i się nie poddawały. Nie mają jeszcze sprecyzowanych marzeń, ale to, co robią teraz jest drogą do ich znalezienia. Dlatego uważam, że nawet bolesny upadek, zdarcie kolana, czy podarcie kartki jest potrzebne. Książka Dziewczynki latają wysoko idealnie wpasowuje się w to, co chcę przekazać moim dzieciom. 

Chyba najbardziej z tej całej bandy przeraża mnie Pan Nierówność, który szepcze do ucha dziewczynkom, że są gorsze od chłopców.  Wiadomo, trzeba (a przynajmniej powinno się) zaakceptować fakt, że różnimy się od siebie. Nie tylko ze względu na płeć, ale ogólnie i całkowicie. Jestem w stanie zgodzić się z tym, że chłopcy potrafią szybko i dobrze biegać, ale czy to oznacza, że dziewczynki nie mogą tego robić? Tak samo jest z każdą inną rzeczą. Każdy z nas może robić, to co tylko chce, o czym tylko zamarzy. Warunek jest jeden. Nad marzeniami trzeba pracować. Jednemu uda się to szybciej, drugiemu wolniej, ale bez poświęcenia nic nie osiągniemy.



Mnie po przeczytaniu tej książki nachodzi bardzo smutna refleksja. Ile jest dziewczynek, którym ta banda odebrała marzenia? Ile dziewczynek zwątpiło w swoje możliwości, bo nikt im nie pomógł w nie uwierzyć? Dlaczego tak łatwo się poddajemy i nawet najostrzejsze kamyki w butach przestają nam przeszkadzać? Dlaczego ich po prostu nie wyrzucimy...


Tytuł:   Dziewczynki latają wysoko

Autor: Raquel Diaz Reguera

Tłumaczenie: Tomasz Pindel

Wydawnictwo: Debit

Premiera: 18 kwietnia 2018



Pieczątki (Alexander)

 Niedziela. Dzień lenia. Nic nie trzeba nic robić (mówię oczywiście o pracach dodatkowych, zrobienie obiadu się nie liczy ;-)), można odpocząć, pooglądać bajki, poczytać książkę, wyjść na spacer. Niedziela od tego jest, ale czasami trafia się takie coś, co każę trochę inaczej spożytkować dzień. Wczoraj (była niedziela, jakby ktoś nie wiedział ;-)). Byłam z dzieciakami na basenie, potem drzemka, obiad, spacer. Standard. Ale jakoś tak zrobiło się nam za dużo dnia. Wróciliśmy do domu, godzina 17, co tu robić. Dzieciaki były znudzone wszystkim. To nie, tamto nie. Potrzebowały odmiany. Z pomocą przyszedł... oczywiście Alexander.




Pieczątki to zawsze fajna zabawa. Korzystamy z nich przy każdej możliwej okazji. Przy dekorowaniu, czy pieczątkowaniu ;-) (gdyby ktoś nie wiedział, jest to diametralna różnica, dekorować można kartkę, w ostateczności kolorowankę, pieczątkować można wszystko, co mama pozwoli albo nie zauważy), czy po prostu bo dawno nie było. U nas zawsze jest przy tym masę zabawy i radości. Dlatego, kiedy dzieciaki wczoraj zaczęły wymyślać, od razu po nie sięgnęłam. Efekt? dobre pół godziny spokoju. Byłoby więcej, ale nie zgodziłam się na pieczątkowanie ścian i lodówki.


Jakość

W tej kwestii Alexander jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Trzonki są drewniane, dzięki czemu są wytrzymałe na odciskanie. Pieczątki są gumowane, dzięki czemu ładnie odbijają się na kartce. Klej, który łączy ze sobą te dwa elementy - mocny i trwały, Nie trzeba się martwić, ze zaraz coś się odklei i zgubi. Tusze w estetycznym, zamykanym opakowaniu na pewno nic nie pobrudzą. No chyba, że ktoś włoży tam rękę specjalnie. To od razu mogę Wam powiedzieć (z własnego doświadczenia), że są one (tusze) również trwałe i ciężko zmywalne ;-).

Ah, no i są jeszcze naklejki! Zostawiłam je jednak na cięższe, zimowe czasy, kiedy będziemy musieli siedzieć w domu.






Zadowolenie

Tak jak już Wam wspominałam, dzięki pieczątkom miałam chwilę żeby usiąść i napić się kawy. Dzieciaki były bardzo zadowolone i od razu oddały się tworzeniu. Siedziałam cicho jak mysz pod miotłą żeby im nie przeszkadzać. Zdecydowanie polecam wszystkim rodzicom, dzieciom, dziadkom itd. (przedział wiekowy jest mało istotny, każdy kiedyś chciał być panią na poczcie i robić stempelki także gwarantuję dobrą zabawę dla wszystkich). 

Wybór

Ja wybrałam zwierzątka, bo niestety jeszcze nikt nie wpadł na to żeby połączyć dinozaury z księżniczkami ;-), a zwierzątka są najbardziej uniwersalne. Nie oznacza to jednak, że to jedyny wzór. >>TUTAJ<< możecie wybrać coś dla siebie.

Na koniec autentyczne zdjęcia z zabawy. Uwierzycie, jak Wam powiem, że nie chcieli oglądać bajek tylko woleli pieczątkować? Sami zobaczcie



Za zapewnienie rozrywki w niedzielne popołudnie dziękuję Alexandrowi :-).




Mama w galopie (Wydawnictwo Adamada)

 Dzisiaj piszę dla Was późną nocą, ponieważ dzieciaki dopiero usnęły i zwolniły książkę, którą chciałabym Wam dzisiaj przedstawić. Zdarza mi się zamówić książkę, do której wcale nie jestem przekonana. Czasami nie pasuje mi treść, innym razem ilustracje, a czasami jest po prostu dziwna. Tak było z Teraz będziesz kurą (o której pisałam >>TUTAJ<<), czy serii A ku ku Wydawnictwa Babaryba, o której koniecznie muszę napisać. Podchodziłam bardzo sceptycznie do tych pozycji, ale okazały się strzałem w dziesiątkę i często jest tak, że dzieciaki nie wyjdą z łóżka zanim którejś z tych książek im nie przeczytam. Tak samo było i z tym tytułem. Gdzieś widziałam, gdzieś mi mignęła, pomyślałam, okey, spróbuję. Okazuje się, że muszę mieć jakiś zepsuty radar na fantastyczne książki, bo to, co dla mnie jest takie o, staje się totalnym niezbędnikiem naszej domowej biblioteczki. Przedstawiam Wam...



Kiedy mama musi ogarniać cały dom sama jest strasznie zabiegana, ciągle się gdzieś śpieszy, ciągle musi coś zrobić. Przychodzi jednak dzień, w którym nic nie układa się tak jak powinno, budzik nie dzwoni, autobus ucieka, skrzypce znikają w tajemniczym okolicznościach. Każdy z Nas na pewno nie raz odczuł skutki nagromadzenia się codziennych niepowodzeń. I wtedy mama zmienia się... no właśnie, czy ktoś ma jakiś pomysł w co mogła się zmienić mama żeby ze wszystkim zdążyć na czas ;-)?


Klara zakochała się już w samych ilustracjach, prostych i minimalistycznych. A jak zaczęliśmy kartkować... książka ma 36 stron, na których jest bardzo mało tekstu. Po godzinie znałam ją na pamięć, dzieciaki też, ale to wcale nie oznaczało, że mam przestać czytać...




Chociaż Mama w galopie ma bardzo pozytywny przekaz, Jimena Tello  zadbała o jego realność ubarwiając fabułę elementami negatywnymi. Nie są to kwestie determinujące całą historią, ale na pewno zwracają uwagę na bardzo ważne kwestie.



Oczywiście, nie mogę Wam zdradzić jak kończy się ta opowieść. Jedyne, co mogę zdradzić to to, że ja na końcu zrobiła aaaa...haha, a Klara śmiała się w głos ;-)


Dlaczego w tej historii nie ma Janka? Ponieważ on siedział i piszczał z radości za każdym razem jak czytałam Mamę w galopie od nowa ;-)


Za możliwość zapoznania się z tą historią dziękuję Stowarzyszeniu Sztukater.



psssst. To jeszcze ja ;-). Sztukater szuka nowych recenzentów, także gorąco zachęcam. Ja jestem bardzo zadowolona z tej współpracy :-).



Siedmiu książąt i tysiącletni labirynt (Waneko)

Czwartek to taki dobry dzień. Mogę Wam przedstawić kolejną niesamowitą historię, która została wpisana w obrazy. Manga, bo o niej mowa ma w sobie wiele ciekawych aspektów. Nie licząc kreski, do której trzeba się przyzwyczaić i czytania od tyłu, które również może sprawiać pewne trudności, najważniejsza jest fabuła. Dzisiaj chciałabym zapoznać Wam z mangą, która bardzo wpasowuje się w przyjęte standardy wschodnich komiksów i albo się ją polubi, albo znienawidzi. 


Siedmiu książąt i tysiącletni labirynt

W wielkim skrócie i uproszczeniu fabułę tej mangi możemy porównać do escape roomu. Ośmiu (okey, okey, oficjalnie siedmiu ;-)) wybitnych ludzi (samych mężczyzn) zostaje zamkniętych w tysiącletnim labiryncie, który ma formę zamku. Wyjść mogą dopiero wtedy, kiedy wybiorą spośród siebie cesarza. Po drodze czeka ich jednak wiele niebezpieczeństw. Zamek zostaje systematycznie zatapiany, a kolejne piętra znikają pod wodą. Jedyny ratunek to ciągle iść do przodu (a najlepiej w górę ;-)). Finalnie cesarz zostaje wybrany, jednak aby objąć tron musi odsiedzieć swoje... w tysiącletniej celi. Tak, tak wiem, końcówka trochę zagmatwana, ale przecież nie mogę Wam zdradzić, co konkretnie się stało ;-).

Miłość

Tak jak wspomniałam Wam na początku, tę historię się albo kocha, albo nienawidzi  Zacznijmy od przyjemniejszych uczuć.
Na pewno na uwagę zasługuje kreska. Fantastyczna. Mi bardzo kojarzyła się z anime Saint Seiya.. Tła jakie narysowała Haruno Atori są przepiękne. Wyobraźcie sobie średniowieczny zamek z gotyckimi zdobieniami, coś niesamowitego! 



Nie można zapominać o postaciach, które kształtują cały klimat. Podoba mi się to, że są one tak różne i często nieprzewidywalne. Wszystko się układa, cała grupa idzie naprzód, nagle ktoś znika, albo dochodzi do kłótni, albo... i tak dalej. Taki miszmasz charakterów zapewnia dużą różnorodność fabularną, w konsekwencji, nie można się nudzić po prostu ;-).
Podobał mi się również wątek kryminalny. Nie jest on może skomplikowany, ale na pewno ciekawy. 

Nienawiść

Chociaż jest się czym zachwycać to niestety jest się też do czego przyczepić. Yuan Juno, postać pierwszoplanowa, cechuje dużą wiarą w ludzi i siła charakteru, ale przy tym jest wyjątkowo naiwny, wręcz niewinny jak dziecko, które uwierzy w każde słowo. Przy takiej konstrukcji fabuły jego zachowanie po prostu razi i czasami drażni.
Przy tym punkcie mam pewne wątpliwości, ponieważ ciężko jednoznacznie określić w czym tkwi minus.. Jak wiedzie, w tysiącletnim labiryncie zostali zamknięci sami mężczyźni. Jednak jeden przebiera się za kobietę, a drugi ma bardzo kobiecy typ urody. Nie chodzi mi o to, że się przebierają, czy wyglądają na kobiety, ale skoro są już takimi barwnymi postaciami nie przypadł im trochę większy udział w tej historii. O ile wieszcz ma jeden ważny epizod, tak ten drugi jest tylko ciekawym tłem.

Wrażenia

Jak sami widzicie jest to historia, która na pewno posiada wiele ciekawych elementów. Są w niej pewne zgrzyty, ale finalnie wychodzi na plus. Ja ją polubiłam, może nie jestem nią totalnie zachwycona, ale szkoda by było jej nie poznać. Więc jeśli ktoś nie jest przekonany to zaręczam, że Siedmiu książąt i tysiącletni labirynt to historia, która na pewno nas nie rozczaruje :-).

Za możliwość poznania średniowieczno-barokowej architektury, dziękuję Wydawnictwu Waneko.





Przegląd prasy z EdipresseKids V

 Zaczynamy kolejny tydzień. Czy tak jak ja lubicie zaczynać coś od poniedziałku? Taaak, wiem, że wszelakie poradniki mówią, że ze zmianami, czy zaczynaniem czegoś nie należy czekać do konkretnego dnia, czy terminu, ale ja się nie słucham i zazwyczaj zaczynam właśnie od poniedziałku. Cel na ten tydzień? Selekcja zabawek/książek/gier dzieciaków. Czy mi się uda, zobaczymy, na razie ogrom tego, co mają przeraża mnie i mam nadzieję, że uda mi się obiektywnie podejść do tematu, a nie jak zwykle "to się jeszcze przyda". Jest jednak coś, czego nie wolno mi ruszyć, bo już parę razy przekonałam się, że dzieciaki lubią do tego wracać (zazwyczaj nieoczekiwanie, w zupełnie przypadkowym momencie, no ale...wiadomo jak jest), są to czasopisma



Muszę od razu podzielić się z Wami czym dla mnie zupełnie zaskakującym. Dzieciaki wiadomo, rosną. Często cudze dzieci rosną szybciej niż nasze, ale kiedy w końcu zdajemy sobie sprawę, że nasze też nie stoją w miejscu, jest już za późno... to już zupełnie inni ludzie...
To mnie właśnie spotkało przy przeglądaniu magazynów od EdipresseKids. Kiedy zaczęła się narodowa kwarantanna dzieciaki miały pojedyncze egzemplarze różnych czasopism. Robiliśmy zadania, bawili się figurkami, ale tak wiecie, ogólnie. Nie wdając się w szczegóły. Teraz kiedy dostały nowe serie są już zainteresowane konkretnymi tytułami. Potrafią (Klara, Janek jeszcze nie mówi) powiedzieć coś o tym, wymyślić zabawę, zapytać o coś. Jak to się stało ja się pytam, że z moich bobasów stały się dziećmi. Klara nie rozstaje się ze swoją nową barbie i nowym notatnikiem, a Janek z dinozaurami. Na łóżku leżą (przepraszam odpoczywają) figurki zwierząt i robotów . Dzięki tym czasopismom widzę jak zmieniły się moje dzieci. Coś niebywałego...



Barbie. Możesz być kim chcesz

Zacznijmy od absolutnego hitu. Kolekcja Barbie. Możesz być kim chcesz. To czasopismo, które pokocha każda dziewczynka (moja pokochała). Najważniejsza jest figurka, której można zdejmować ubranie. Nie wiem ile czasu dziennie Klara spędza na ubieraniu tej lalki, ale odkąd ją dostała jeździ nawet z nami w samochodzie. Także rozumieć skalę fajności ;-). Jeśli chodzi o samo czasopismo to aż się boje pomyśleć, co by było jakby Klara potrafiła czytać ;-). Sami zobaczcie.




Paryż z Biedronką. Niezwykłe miejsca.

Bardzo się cieszę z tego przewodnika. Tak, tak, dobrze czytacie. Ja się cieszę. Klarę coraz bardziej zaczyna ciekawić Biedronka. Uważam jednak, że sama bajka jest dla Niej jeszcze nie odpowiednia. Nie chodzi tu o skalę przemocy, czy jakieś ideologię, ale po prostu fabuła jest dla Niej za trudna. Ten przewodnik pojawił się w odpowiednim momencie, bo i ja się mogę wyedukować i wiedzieć o czym jest ta bajka i o co pyta mnie córka i Klara może lepiej poznać ten świat. Teraz chodzi z nim po domu (i lalką ;-)) i "zapisuje ważne rzeczy". Jest przy tym taaaaaka dorosła ;-). Także jak najbardziej polecam nie tylko fanom, ale i przyszłym fanom ;-)








Zwierzęta świata. Afryka.

Tym razem coś bardziej dla mnie ;-). Jak już zdążyliście się przekonać, uwielbiam takie magazyny. Przede wszystkim cenię w nich zdjęcia. na drugim miejscu są ciekawostki ze świata zwierząt no i na końcu (ale nie mniej ważne) są zadania do wykonania. I tym razem nie zawiodłam się na EdipresseKids, które wydało kolejną DOSKONAŁĄ serię <3






Jeśli chodzi o figurki, również nie można się przyczepić, są bardzo realistyczne i dzikie! Atakują, kiedy leżysz sobie beztrosko na łóżku i jesteś zupełnie bezbronna ;-).

Transpormers. Rescue Bots Academy.

jeśli mam być szczera, sama za całą serią nie przepadam. Takie tam zabaweczki. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeba znać. Jak się jest matką (nie ważne jakiej płci jest dziecko ;-). Też wypadałoby się zapoznać. O ile Janek zadań jeszcze nie zrobi, tak zakochał się w figurkach. Obie musza stać na wezgłowiu i go pilnować. Ostatnio Klara je przełożyła... rodzice małych dzieci pewnie wiedzą jak to się skończyło, Ci którzy się nie domyślają, podpowiem - musieliśmy znaleźć te figurki ;-).









Ostatnie zdjęcie to hit! Połączenie robotów i dinozaurów... sprytnie, baaaardzo sprytnie ;-)

Na tropie dinozaurów. Wielcy drapieżcy.

Dzisiejszy wpis chciałabym zakończyć na totalnym niezbędniku małych paleontologów ;-). Okazało się, że mam jedno w domu, więc muszę uzbroić się we wszelkie dostępne pomoce ;-). Tak jak Klara nie rozstaje się ze swoją lalką, tak Janek nie rozstaje się z dinozaurami (pamiętajcie, roboty pilnują łóżka ;-)). Nie liczę ile już razy na nie nadepnęłam. Nie liczę już kłótni o to, że Klara wzięła jednego dinozaura do ręki, nie liczę też ile frajdy te figurki sprawiają Jankowi ;-).







Cóż więcej mogę Wam powiedzieć... świetnie się bawiliśmy rozwiązując zadania, ale jeszcze lepiej bawiąc się tymi wszystkimi dodatkami. Najważniejsze to znaleźć coś dla siebie ;-). Bardzo polecam wszystkie serie, jestem pewna, że sprawią Wam wiele radości :-)

Pamiętajcie, że wszystkie serie możecie kupić >>TUTAJ<< (Zachęcam do zajrzenia, jest teraz masa promocji, m. in. Krainę Lodu ;-))

Za odkrycie zmian, jakie zaszły w moich dzieciach ;-), dziękuję EdipresseKids.











Moje zdjęcie
Skarby na półkach
Kobieta, Żona, Matka. Piszę o tym co myślę, i robię. Najczęściej czytam książki i staram się aby moje dzieci wiedziały, ze są ciekawsze rzeczy niż siedzenie przed ekranem. Kontakt: skarbynapolkach@gmail.com kontakt@skarbynapolkach.pl